środa, 29 kwietnia 2015

sezon rozpoczęty...

   Mężu rozpoczął już dawno.Cięcie,wykaszanie,opryski,nawóz to jego część pracy.Ja zaczęłam u siebie w ogródku:posiałam warzywka,po raz pierwszy wczoraj kosiłam trawkę o wysypywaniu liśćmi lub pieleniu nawet nie warto wspominać.W moim władaniu jest pół hektara ogrodzonego terenu.Większość prac ja wykonuję,ale wykaszanie kosą miejsc niedostępnych lub pryskanie grusz lub leszczyn zostawiam mężowi.
   W tym roku mąż postanowił,że nowe nasadzenia będą 2 lata pielone.Na jesieni machneliśmy półtora hektara wiśni i teraz trzeba wąskim paskiem przy nich zdziabać motyką.Średnio co 10 dni taka frajda mnie czeka.Drzewa wtedy będą lepiej rosły ponieważ pryskając przy nich rundupem istnieje niebezpieczeństwo,że załapią trochę na korę i wtedy "stoją"w miejscu i nie rosną.Są takie zapyziałe z małymi przyrostami.Żal na nie patrzeć.I każdy rok bez owoców to rok w plecy ,bez kasy.
   Mężu jak postanowił tak zrobił.Niestety planował zrobić to czyimiś rękami,a żona wmanewrowała go w robotę osobiście.Czego jak czego,ale pielonki to nienawidzi.Wiadomo,ja też niezwyczajna takiej pracy,więc postanowiłam,że lepiej 3 dni popracować po pół dniówki niż hetać cały dzień.Mężu po pierwszym dniu stwierdził,że to jego ostatnia bytność na polu z motyką.Ostatecznie ogarniemy po raz pierwszy razem a potem donajmę sobie sąsiadkę i też systemem półdniówkowym z nią ogarniemy.Ponieważ ja mam do opieki własnego berbecia a ona pilnuje u kogoś.Co jak co,ale Julka wytrzyma z babcią do obiadu,ale cały dzień to katorga.Strasznie mamina się zrobiła.
   Dziś drugi dzień pielenia.Pierwszy był w poniedziałek.Jak wróciłam to ogarnęłam obiad i poszłam zbierać mniszek na wino.Oczywiście udało mi się nawet nastawić zanim Julka się obudziła.Wczoraj męża nie było to wymyśliłam sobie koszenie trawy(żeby przypadkiem nie odpocząć).Dziś po pieleniu wzięłam się za pielenie w warzywniku.Zostały mi jeszcze ścieżki do ogarnięcia a deszcz nie próżnuje i podlewa chwasty które zaraz mnie zarosną.I znów nie odpoczęłam.Bo jak córa wstała to trzeba było za nią pobiegać,a że babcia nie wyjdzie z nią na dwór to kicałyśmy na dworku.Jutro będzie lepiej bo tatuś trampolinę skręcił i można będzie do kojca ją wsadzić.hihihi
   Jutro ostatni dzień dziabania i powtórka za 10 dni.Żyć nie umierać.Mężu pocieszył mnie,że jak skasuje mocno niedochodowe jabłonki i stare wiśnie to będzie 2 hektary do pielenia.I tak na stare lata człowiek w pole poszedł do pielenia.Pocieszające są dwie sprawy:
pierwsza-że to u siebie i można zejść z pola jak się ledwo żyje 
druga-trochę ruchu się przyda bo człowiek lepiej wyglądał tuż po urodzeniu dziecka niż teraz .Oj zapuściłam się w tą zimę.
   Moje narzędzie pracy.
   To zaś nasadzenia młodego sadu który teraz jest już do likwidacji.Rzędy ciągną się pół kilometra a całość ma 3 hektary.
Muszę zrobić zdjęcie teraz młodego sadu który kwitnie.Poezja.Na murawie żółto od mlecza a na drzewach biało od kwiatu.

PS.Zrobiłam dziś zdjęcie kwitnącego 6 letniego sadu.Proszę państwa Łutówka w pełni kwitnienia:
 

2 komentarze:

  1. Ot, uroki posiadania gospodarstwa - trzeba robić, choć się nie lubi i nie bardzo ma ochotę.

    OdpowiedzUsuń
  2. E tam,ochota jest bo to chociaż motywacja do ruszania.A ruszać się muszę bo kilogramów nadprogramowych za dużo mam.
    A dziś po pielonce dalie i kanny sadziłam i drzwi w tunelu naprawiałam bo mrozy zapowiadają i żal pomidorków i winogron.
    Lubię ten mój kawałek ziemi.

    OdpowiedzUsuń